Swego czasu w pewnym portalu internetowym ukazało się zaproszenie na proroczą konferencję, wystosowane przez "Wieczernik". Jako członkini tegoż kościoła przez 8 lat, pozwoliłam sobie na wypowiedź, co myślę o "Wieczerniku" i różnych innych wstawienniczo-proroczych grupach i ruchach. Ponieważ podpisałam się, więc odezwało się do mnie kilka osób: znajoma z "Wieczernika", jakiś pastor, ktoś nieznajomy, redaktor naczelny chrześcijańskiego pisemka... Wszystkim próbowałam tłumaczyć powody mojego odejścia z "Wieczernika" oraz to, czemu mam takie, a nie inne podejście do wymienionych ruchów. Te wymiany e-maili zachęciły mnie do napisania o moim pobycie w "Wieczerniku", do czego zresztą szykowałam się od dłuższego czasu.

4 września 1992 r., zaproszona przez znajomych, przyszłam na pierwsze nieoficjalne spotkanie nowej grupy charyzmatycznej w Kielcach. Późniejszą swą nazwę - "Wieczernik" - grupa wzięła od nazwy sali, w której odbywały się pierwsze spotkania w Domu Księży Emerytów. Przychodziło kilkadziesiąt, może więcej osób. Od początku spotkania te zachwyciły mnie. Ludzie modlili się głośno, otwarcie, bez skrępowania. Słyszałam po raz pierwszy w życiu podstawowe prawdy o Bogu, o Jezusie Chrystusie. Grupa ta działała w ramach Kościoła katolickiego (dalej - Kk), chociaż była od zawsze trochę gdzieś na uboczu. Główną prowadzącą była kobieta, która wiele lat mieszkała w Stanach Zjednoczonych i wróciła do Polski, by tu udzielać się w kręgach charyzmatycznych.

Niejako duchowy fundament pod budowę "Wieczernika" położył jednak dziwny "prorok" z USA Augustyn Alcala. Na jego "słowo"pani z USA postanowiła rozpocząć coś nowego, innego, z młodzieżą, a był tym właśnie "Wieczernik". "Prorok"gościł w Kielcach kilka razy na różnego rodzaju konferencjach, spotkaniach, zjazdach. Zachowywał się czasem dziwnie, dziwnie też się stroił, np. w koloratkę i wieki krzyż na piersiach. Na jednym ze spotkań domowych kazał sobie nawet zdejmować buty, bo mu się nie chciało schylać. Wszystkie dziwactwa umiano nam sensownie wytłumaczyć. Otóż taki "mąż Boży musi się dziwacznie zachowywać, no bo jest prorokiem, a prorocy mają to do siebie, że dziwnie się czasem zachowują". Mniej więcej tego typu tłumaczenie nam wciskano. Patrzyłam więc na "proroka"z podziwem i trochę z... przymrużeniem oka. Po jakimś czasie jego osoba przestała budzić we mnie zachwyt i zaczęłam baczniej przyglądać się jego posłudze.

2 października 1992 r. na jednym ze spotkań zrobiłam pierwszy krok w stronę Boga, czyli jak to się popularnie mówi - przyjęłam Go do swojego życia. Dotarła do mnie podstawowa prawda o tym, że Jezus żył naprawdę, umarł na krzyżu za moje grzechy i zmartwychwstał. Zaczął się nowy okres w moim życiu. Wszystko wokół zaczęło się zmieniać. Wreszcie wiedziałam kim jestem i po co żyję. Poznawałam Słowo Boże, naprawiałam błędy, które udało się naprawić i zaangażowałam się w życie wspólnoty. Biegałam na każde spotkanie, chociażby było na drugim końcu miasta, bez względu na porę dnia czy pogodę. Wszystko to wciągało mnie i pobudzało emocje. Było nowe, świeże, zupełnie inne niż w Kk.

Z Kk rozstałam się po jakichś 9 miesiącach, chociaż "Wieczernik"w dalszym ciągu był wspólnotą katolicką. Ja miałam wrażenie, że się rozkraczam i musiałam podjąć decyzję o przełożeniu nogi na jedną stronę. Rezygnacja z brania udziału w jakichkolwiek katolickich obrzędach uwolniła mnie, wręcz wyrzekłam się katolicyzmu. Dlatego bardzo dziwiło mnie, gdy niektórzy członkowie "Wieczernika"biegali jeszcze na procesje albo gdy liderzy powtarzali z uporem, że jesteśmy katolikami ("Spotykamy się regularnie jako katolicy świeccy"- gazetka "Idź dalej"). Pamiętam, że po raz pierwszy zastanawiałam się wtedy: "Co ja w takim razie tutaj robię?". Na pytanie czy można modlić się do Marii dawano nam wymijające odpowiedzi w rodzaju: "Sami do tego dojdziecie". Też trochę mnie to dziwiło, oczekiwałam bardziej konkretnego stanowiska w tej kwestii. Ale ponieważ nikt mnie nie zmuszał do niczego co katolickie, więc nie zajmowałam się tymi niedopowiedzeniami.

Pierwszy poważny kryzys w "Wieczerniku", jaki pamiętam, dotyczył chrztu w wodzie. Część członków wspólnoty chciała przyjąć biblijny chrzest. Ponieważ "Wieczernik"działał jednak wciąż w ramach Kk, było to według liderów niemożliwe. Do Kościoła Chrześcijan Wiary Ewangelicznej odeszło wtedy (początek 1994 r.) około 10 osób. Ja zostałam, gdyż jeszcze wtedy potrzeby chrztu nie widziałam. Jednak wydarzenie to spowodowało też krótki kryzys, jeśli chodzi o mój pobyt we wspólnocie. Szybko jednak o całej sprawie zapomniałam.

Wspólnota tętniła życiem. Konferencja za konferencją ("Złap Ducha", "Nowy Początek", festyn "Od nudów do cudów"), wyjazd za wyjazdem. Była moda na padanie do tyłu, zwłaszcza gdy jakiś "prorok"położył na kogoś ręce. Oczywiście była cała masa "proroctw"typu: "Bóg cię kocha i ma plan na twoje życie"... "jesteś cenny w oczach Boga"... "Bóg ma dla ciebie dobre rzeczy"... itp. itd. Przy tym wszyscy padali "pod mocą"na ziemię i przeżywali uniesienia duchowe. Dziwnie jakoś zawsze ustałam na nogach, nawet jak mnie wyraźnie ktoś popychał do tyłu, a czułam to czasami. Dałam się położyć tylko raz, a potem było mi strasznie głupio, bo dobrze wiedziałam, że była to ludzka siła. Po jakimś czasie, przy każdej kolejnej wizycie jakiegoś "proroka"lub innego "namaszczonego"gościa, przeważnie z USA (a było ich całe mnóstwo... co rok to prorok), prosiłam gorąco Boga, żeby przypadkiem nikt mi nic nie "prorokował", bo miałam już tego serdecznie dosyć. Nic to do mojego życia nie wnosiło, było ogólnikowe, pasowało praktycznie równie dobrze do każdej innej osoby. Doskonale wiedziałam o tym, że Bóg mnie kocha, bo wyraźnie o tym jest napisane w Słowie Bożym. Zastanawiałam się czy członkowie "Wieczernika"czytają w ogóle Biblię, bo miałam takie wrażenie jakby ważniejsze było dla nich to, co ktoś do nich powie niż to, co jest już od stuleci zapisane. Bardzo lubiano też "słuchać Pana". Nie mam nic przeciwko słuchaniu tego, co Bóg do nas mówi, ale zapominano o podstawowym sposobie, w jaki On przemawia - przez swoje Słowo, któremu należy być posłusznym. Wieczernikowcy woleli jednak "słyszeć"- a to przez jakiś sen, a to proroctwo, a to wizję, a to jakieś normalne sytuacje życiowe, które mają zawsze miejsce. Chyba nawet miały miejsce odwiedziny aniołów... Wszystko miało jakieś znaczenie, coś symbolizowało, do czegoś prowadziło, było prorocze. Nagminnie nadużywano zwrotu "to mówi Pan", a Pan tak naprawdę nic nie mówił. Wszyscy byliśmy namaszczeni, proroczy i apostolscy. Wciąż i wciąż zachęcano do prorokowania, a kazań na ten temat było mnóstwo, najczęściej popartych Starym Testamentem (jak większość nauczania w "Wieczerniku"). Byliśmy jak Eliasz, Elizeusz, Samson, tańczyliśmy jak Dawid, wojowaliśmy jak Saul... Wszyscy na wszystkich kładli ręce w czasie modlitwy, potem trochę to uporządkowano, czyli ręce mogli nakładać liderzy grup, ewentualnie osoby wyznaczone. Ale i tak pewno sporo różnego rodzaju duchów swobodnie sobie spacerowało z osoby na osobę, bo duchowość wielu tych ludzi postawiłabym pod wielkim znakiem zapytania. Kładziono też nacisk na języki. Tu pomieszanie było już kompletne, przynajmniej ja do dziś nie wiem, co mi "sprzedano"wraz z nałożeniem rąk. Byłam chyba ostatnią osobą w "Wieczerniku", która wyszła do takiej modlitwy, bo długo nie chciałam tych dziwnych dźwięków. I nie wiem czy to był chrzest Duchem Świętym czy tylko modlitwa o to, żeby ktoś zaczął inaczej mówić. Kazano np. powtarzać po kimś słowa. A w ogóle słyszałam tylko wokoło "rokokowo"i "rabasziba". Jedno i to samo, te same słowa, te same sylaby.

Pamiętam sytuację związaną z 40-dniowym postem i otwarciem nowego supermarketu w Kielcach. Co ma jedno do drugiego? Ano ma. Na początku roku, od 1 stycznia do 9 lutego, wieczernikowcy wprowadzali 40-dniowy post, oczywiście o przebudzenie. Można było pościć przez cały ten okres lub przynajmniej tylko przez kilka dni, jak komu pasowało. Zdarzali się chętni do 40-dniowej głodówki, którzy uważani byli niemal za bohaterów. Na spotkaniach zawsze było wiadomo, kto pości i ile, bo chwalono się tym na prawo i lewo. Akurat 9 lutego otwierano w mieście nowy supermarket. Kielce były obwieszone plakatami reklamowymi o treści: "9 lutego nastąpi przełom". Nie trzeba było długo czekać aż jakiś lider odniesie to oczywiście do sytuacji duchowej, czyli, że skończy się post i nastąpi w mieście wielkie "bum!". Gazeta, w której pracowałam też wydrukowała taką reklamę na całą stronę, a akurat był u nas w pracy jeden z liderów i przeglądał prasę. Gdy zobaczył reklamę powiedział z satysfakcją: "Patrz jak nam prorokują!". Odpowiedziałam, że nie widzę tu nic innego jak tylko reklamę nowego sklepu, co wyraźnie go zdziwiło, że mam tak małe duchowe poznanie. Minął czas postu i odbywało się niedzielne spotkanie. Wszyscy byli jacyś podminowani, jakby miało się dziać nie wiadomo co. Spotkanie polegało na nieustannym śpiewie, pojękiwaniach, wydawaniu nieartykułowanych dźwięków, robieniu hałasu na instrumentach itp., itd. Ludzie chodzili po całej sali, silili się, mocowali, przytupywali, krzyczeli, klaskali... Może chcieli ściągnąć moc z wysokości? I nic, kompletnie nic. Tak mnie strasznie drażniło to zachowanie, że ostentacyjnie siedziałam cały czas na środku sali z założonymi rękami i ponurą miną, modląc się w duchu, żeby już dali sobie spokój. Myślałam, że znalazłam się w jakimś domu wariatów! Nie bardzo pojmowałam, co ci ludzie wyczyniali. Ale takie wydarzenie nie mogło skończyć się ot tak sobie, bez żadnej odpowiedzi z "nieba". Dla liderów było nie do pomyślenia, że tak naprawdę nic się działo i ogień nie zstąpił. Co więc usłyszeliśmy za jakiś czas? Jakie było wytłumaczenie, że nic się nie dzieje (nie tylko w tym przypadku, ale i w wielu innych)? Otóż zapewniano nas, że to nieprawda, że nie ma przebudzenia. Ono jest, właśnie się zaczęło, ale nie widać go, bo wszystko się rozgrywa w okręgach niebieskich, a my mamy przyjąć to wiarą! No to przyjmowaliśmy... Zresztą co rusz ogłaszano nam nowe terminy przebudzenia. A to tej wiosny... a to na pewno tej jesieni..., bo liderzy mieli przeczucia albo jakimś cudem wyliczyli to z lektury Biblii. Kiedyś na podstawie Księgi Aggeusza pewien lider starał się oświecić nas, kiedy będzie Boże poruszenie, na podstawie następujących fragmentów: "Drugiego roku króla Dariusza, w szóstym miesiącu, pierwszego dnia tegoż miesiąca...", "W siódmym miesiącu, dwudziestego pierwszego dnia miesiąca...", "Dnia dwudziestego czwartego dziewiątego miesiąca, w drugim roku Dariusza..."itp. itd. I tu następowały karkołomne wyliczenia, kiedy to dokładnie to przebudzenie nastąpi. Była to metoda podobna do wyliczeń kolejnych terminów końca świata, stosowana przez świadków Jehowy.

Na jakimś wspólnym wyjeździe praktycznie uczono nas też jak słuchać głosu Bożego. Kilkadziesiąt osób zebranych w sali miało się skupić, pomedytować, nadstawić uszu, no i powiedzieć, co słyszeli, widzieli itp. Zostawiono nas tak na jakieś kilkanaście, może więcej minut, a potem każdy kto coś miał, dzielił się wizjami, głosami itp. Wszyscy! Dosłownie wszyscy zabrali głos! Ja też. Przeleciało mi coś po głowie i podzieliłam się tym. Dziwne to były nauki... Wyczynialiśmy też różne dziwne rzeczy na spotkaniach. Np. dzieliliśmy się na 4 grupy, każda zwracała się w inną stronę, wyciągaliśmy ręce i w modlitwie otwieraliśmy jakieś duchowe bramy do miasta. Albo kiedyś musieliśmy podejść do kwiatka w rogu sali, bo to coś też miało symbolizować. Ale najzabawniejsze było, gdy kazano nam biegać dookoła sali, prędzej i prędzej. Kilkadziesiąt osób ganiało wkoło... Już nawet nie pamiętam, o co tam chodziło, ale było to żenujące, zwłaszcza przy gościach, którzy przyszli pierwszy raz popatrzeć, jaki jest ten "Wieczernik". Wolałam od tego czasu nie zapraszać moich znajomych na spotkanie, bo nie wiedziałam, co głupiego liderzy mogą następnym razem wymyślić, a byłoby mi tylko wstyd.

Poganiani hasłami typu: "Zmiany, zmiany, zmiany!"lub "Idź dalej!", pędziliśmy bez wytchnienia. Cel był jasno wytyczony: nowe rzeczy, nowe to... nowe tamto... wszystko nowe. A przede wszystkim - przebudzenie. W Kielcach, w Polsce, na całym świecie. Oczywiście centrum tego przebudzenie miały być Kielce, no i, a jakże - "Wieczernik".

Wspomniane przeze mnie hasło "zmiany, zmiany"dosyć dziwnie było pojmowane przez niektórych wieczernikowców. Np. pracowanie przez kilka lat w jednym miejscu było chyba czasami uważane za mało duchowe i znak tego, że nic "nowego"nie dzieje się w czyimś życiu, czyli po prostu, że ten ktoś "nie rozwija się duchowo". Słyszałam to na własne uszy od jednego z członków "Wieczernika", który moje i koleżanki z pracy (zresztą też członkini "Wieczernika"- Gosi) pracowanie w jednym miejscu przez tak długi czas, właśnie podobnie skomentował: "Co? Tak długo w jednym miejscu? Pora na zmiany!". Stałość i pewien porządek w życiu niewielu miały zwolenników w "Wieczerniku", zwłaszcza wśród młodzieży, a była jej tu zdecydowana większość. Ciągle coś musiało się zmieniać i iść gdzieś do przodu (czasem tak naprawdę nie wiadomo gdzie). Myślę, że za duży nacisk kładziono też na zmiany typowo zewnętrzne niż na to, co zmienia się w sercu. Hasło "idź dalej!"miało podobny wydźwięk. Gazetka wieczernikowa (wychodząca od sierpnia 1993 r. do grudnia 1995 r.) też nosiła tytuł "Idź dalej". Były w niej przedruki Hinna, Joynera, Hagina, "proroctwa"Augustyna Alcali. Uczono nas w niej jak proklamować (czyli np. powtórz coś 200 razy, a się stanie), jak być panem swojego lęku, jak walczyć ze zniechęceniem i zamieszaniem, jak rozpoznać ducha religijnego, kontroli, nietolerancji lub formalizmu, jak przegonić ducha frustracji, jak radzić sobie z depresją. Gazetka była pełna zapewnień, że jesteśmy wspólnotą proroczą, przodującą w działaniu Pana, posłaną po to, by rozpoznać przyjście Pana itd. itp.

Ponieważ zawodowo pracowałam jako korektorka, miałam więc do czynienia z prasą, zaangażowałam się w redakcję gazetki. Trochę robiłam korektę, trochę pisywałam. Głównie były to relacje z różnych wakacyjnych, feryjnych i innych wyjazdów wspólnoty. Potem sprawdzałam "The Morning Star - edycja polska", sztandarowy organ "Wieczernika". Moje panieńskie nazwisko Biskupska można znaleźć obok innych w stopce redakcyjnej. Robiłam też korektę różnych książek wydawanych przez "Wieczernik", podręczników szkoły biblijnej.

W lipcu 1994 r. na wyjeździe w Zagnańsku pod Kielcami doszło do ważnego wydarzenia. Otóż liderzy zdecydowali się na chrzest tych, którzy byli chętni. A chętnych było nawet sporo. Dziwne tylko było podejście niektórych. Np. usłyszałam jak jeden z wieczernikowców wyznawał w wodzie, że odnawia katolicki chrzest. I jakoś nikt tego nie prostował. Ja zdecydowanie nic nie odnawiałam i cieszyłam się, że mogę wreszcie podjąć ten krok, bo jego ważność wreszcie do mnie dotarła. Kolejne zdziwienie związane z tym wydarzeniem wiązało się z relacją, jaką napisałam o pobycie w Zagnańsku. Oczywiście wspomniałam o chrzcie. Jednak fragment ten wycięto. Powód? Żeby przypadkiem kogoś nie zrazić. No cóż., w końcu "Wieczernik"dalej był katolicki do szpiku kości. I z tym katolicyzmem pewno by się tak szybko nie rozstał, gdyby nie kroki podjęte przez hierarchię katolicką.

Też w lipcu tego samego roku z ambon kieleckich kościołów odczytano list biskupa, który wspólnotę napiętnował, a uczestnictwo w jej spotkaniach uważał za wyraz dobrowolnego odejścia od "jedynego, prawdziwego"Kościoła. Ja cieszyłam się z takiego obrotu sprawy, ale liderzy chyba nie bardzo. Jeden z nich tak to skomentował: "Mogę wyrazić tylko swój smutek i ubolewanie"(dziennik kielecki "Echo Dnia", 6 lipca 1994 r.). Zresztą inny z naszych liderów był niedoszłym księdzem, więc trudno się dziwić takiej postawie. Sentymenty zostały. "Wieczernik"został oficjalnie wykluczony z Kk, ku mojej nieskrywanej uciesze. Biskup zarzucał m.in. brak nauczania o Marii, o sakramentach pokuty i eucharystii, a przede wszystkim to, że pastorzy z USA goszczący w "Wieczerniku"nie głoszą nauki katolickiej, propagują natomiast nauczanie protestanckie, biorące początek w nauczaniu Lutra. Skąd biskupowi wziął się ten Luter, to nie wiem, bo częściej słyszałam na spotkaniach słowo "papież", a "Luter"ani razu! Nie o to jednak mi chodzi. Do czego zmierzam? Otóż pamiętam komentarz pani liderki do tej decyzji biskupa. Na jednym ze spotkań wyraźnie i jasno stwierdziła, czemu nie doszło do porozumienia z hierarchią. Zgodziłaby się na nauczanie o sakramentach, o Marii, mieliśmy też mieć przydzielonego księdza, który czuwałby nad katolickością wspólnoty. Ale liderka na jedno nie mogła zdecydowanie przystać - na zrezygnowanie z usług pastorów z USA. I właściwie o to praktycznie wszystko się rozbiło. Gdyby nie to, do dziś "Wieczernik"byłby chyba katolicką filią! Nie mogłam pojąć jak można było zgodzić się na te inne rzeczy, gdyby biskup zgodził się na protestanckich nauczających! To jak wyrzeczenie się prawdy! Bogu dzięki, że więcej rozumu miał katolicki biskup niż nasi liderzy i że wyrzucono nas z Kk!

Po co w ogóle rozpisuję się o katolicyzmie? Żeby między innymi pokazać jak bardzo trudno było rozstać się "Wieczernikowi"z tą religią, a poza tym uważam, że katolicki ogon ciągnie się za "Wieczernikiem"do dziś. Katolicyzm ciągle gdzieś się przewijał w "Wieczerniku"podczas mojego pobytu tam. Np. w szkole biblijnej (zresztą jednej z niewielu dobrych rzeczy, jakie tam były) wykładający lider (właśnie ten niedoszły ksiądz) próbował nas przekonać, a może zasugerować (już nie pamiętam), że podczas wieczerzy chleb przemienia się w ciało, a wino w krew (zresztą do dziś w wyznaniu wiary "Wieczernika"jest następujące zdanie, cytuję: "Wierzymy, że podczas wieczerzy spożywamy krew i ciało Jezusa Chrystusa - na podstawie słów, które wypowiedział w Mt 26,26-28"). Poza tym lider ten wyraźnie oświadczył, że drażni go protestancka terminologia używana w podręcznikach tejże szkoły, czyli np. takie słowa jak "społeczność"lub "zbór". Kiedyś na jakimś potkaniu pani liderka użyła zwrotu "nasz kochany papież". Zdębiałam. I to miał być jakiś pozytywny przykład czegoś tam... Jeden z członków "Wieczernika"posłał też swoje dziecko do komunii, żeby przypadkiem "ludzie nie gadali". Kiedyś dotarł do mnie do korekty tekst Ricka Joynera z "The Morning Star", w którym wychwalał on Jana Pawła II. Jednak jakimś cudem nie ukazał on się w polskiej edycji "Morninga"i do dziś nie wiem dlaczego. Chyba w 1999 r. albo 2000 r. odbyła się konferencja z kolejnym gościem Jackiem Winterem. Nie byłam na niej, ale słuchałam kaset. I ku mojemu zdumieniu usłyszałam jak Winter bardzo ciepło wyrażał się o papieżu, a to z powodu tego, że ten któryś tam rok ogłosił rokiem Boga Ojca, co dla niego było dowodem na wielką duchowość papieża. Tego typu wypowiedzi nigdy nie były prostowane, tłumaczone czy cokolwiek innego, przynajmniej ja nie pamiętam. Ludzie byli taką postawą chyba lekko zakręceni, bo w końcu na jakimś potkaniu pojawiło się pytanie, kim my właściwie jesteśmy? Katolikami? Protestantami? "Wieczernik"zawsze unikał tego, żeby przyklejać mu jakąkolwiek łatkę, więc niełatwo było odpowiedzieć na to pytanie. Stanęło jednak w końcu na tym, że jesteśmy protestantami, a właściwie, że "możemy tak się nazywać". Oczywiście nie chodzi mi o nazwę i to, kto do jakiego kościoła uczęszcza. Zastanawiam się tylko, ile tej katolickości tkwi w wieczernikowcach do dziś i czy członkowie "Wieczernika"nie są katolikami świadomie, czy tylko dlatego, że Kk ich nie chce...

Po wielu bólach i przemyśleniach "co dalej?", chyba w 1995 r. zarejestrowana została Wspólnota Chrześcijańska "Wieczernik". Nie chciano mieć w nazwie słowa "kościół", mimo namów pastora KChWE w Kielcach, który sugerował, żeby "Wieczernik"wreszcie jakoś jasno się określił. Jednak po jakimś czasie zmieniono wreszcie nazwę na Kościół Chrześcijański "Wieczernik". Pastorem oczywiście została pani z USA, osoba z charyzmą, umiejąca kierować mężczyznami i nadawać im "duchowy kierunek", na co zresztą sami dobrowolnie przystali. Do pomocy miała 3 liderów, mężczyzn żonatych i troszkę starszych niż reszta młodzieżowych członków. Ale zanim do tego doszło "Wieczernik"miał przez krótko zupełnie inne władze. Otóż biskupami (takiej nazwy też używano w ich przypadku), starszymi byli bardzo młodzi ludzie, kompletnie bez żadnego doświadczenia, ledwo co nawróceni. Jakoś "rozeznano duchowo", że nadają się do tej posługi. Na szczęście nie trwało to długo. Niektórzy z nich zostali liderami grup domowych. Wybierano też diakonów. Starsi i pani pastor modlili się i kogo im Pan pokazał, tych namaścili na diakonów (chyba 1/3 członków). W tym gronie znalazłam się ja. Potem było zebranie namaszczonych diakonów, na którym pytano nas, co chcemy robić w kościele. Każdy wybierał sobie jakąś "działkę", w zależności od upodobań. I chyba na tym jednym spotkaniu skończyło się. Cały ten "diakonat"umarł śmiercią naturalną. W ogóle miałam czasem wrażenie, że "Wieczernik"zaczynał budowanie kościoła od dachu, a nie od fundamentów.

Pani pastor często jeździła zagranicę, gdzie poznawała różnej maści posługujących. Jeśli ktoś jej pasował duchowo, to miał szanse być zaproszony do nas, żeby "ubogacić nas duchowo". To duchowe rozpoznawanie pani pastor polegało na, jak to ona określała, "wysuwaniu duchowych antenek"i odbieraniu "fal", jakie ktoś wysyłał. Metoda iście kosmiczna! Jeśli fale liderki i tego kogoś zgrywały się, to było OK, a jeśli czuła jakiś zgrzyt, to siłą rzeczy kontaktów nie utrzymywano. Czasem pani pastor "zapalały się"też jakieś "czerwone światełka"... W sumie było to rozeznawanie na czucie, emocje. Nie wiem czy Słowo Boże wchodziło tu w ogóle w rachubę. Wieczernikowcy szybko zostali zarażeni tą metodą "duchowego poznania". W skrócie wyglądało to tak - jeśli coś odbierasz pozytywnie, dobrze się z tym czujesz, to jest to od Boga; jeśli czujesz się z czymś źle, niewygodnie - to uważaj! Trudno było z takim nastawieniem zobaczyć swój grzech i pokutować z niego. Dlatego wieczernikowcy nieustannie uzdrawiali się wewnętrznie. Było wiele kazań na ten temat, co trochę ktoś zraniony biegł do modlitwy, płakał... na następnym spotkaniu znów biegł do modlitwy, płakał... i tak wkoło. Nikt nie wiedział własnego grzechu, tylko zawsze powodem wszystkich nieszczęść były zranienia z przeszłości, bóle, nieprzebaczenie. Ciągle więc coś komuś wybaczaliśmy. Wszyscy chcieli się czuć dobrze, lekko, radośnie, ale bez biblijnej pokuty. Sprawę miała załatwić modlitwa "uzdrowieńcza", najczęściej z nałożeniem rąk. Sama nieraz przychodziłam do takiej modlitwy, ale po krótkim lepszym samopoczuciu, nic tak naprawdę nie zmieniało się w moim życiu.

Innym ulubionym tematem kazań były relacje: w kościele, chłopak - dziewczyna, mąż - żona i jakiekolwiek tylko. Relacje, relacje, relacje... Do znudzenia. Szczególnie wałkowano relacje on - ona, bo w "Wieczerniku"było wiele młodzieży na wydaniu. Nauczania dla "singli"i małżeństw były niemal na porządku dziennym i nie mam nic przeciwko nim, ale ile można? W dodatku były prowadzone bardzo frywolnie i dowcipnie, więcej było żartów, czasem głupich, na tematy relacji, niż konkretnego, zdrowego, biblijnego nauczania. Efekt tych nauk wydawał mi się czasem marny. Pomimo takiego ogromu nauk na te tematy i tak albo ktoś z kimś wpadł, albo nie wytrzymał do ślubu, albo kompletnie nie umiał poradzić sobie w tych sprawach. Zresztą pani pastor koniecznie próbowała zaszczepić na gruncie polskim obyczaje amerykańskiej młodzieży, więc wysłuchiwaliśmy "nauk", że chłopak to powinien mieć pieniądze, żeby zaprosić dziewczynę do kawiarni, że dziewczyny to powinny traktować siebie jak księżniczki, a w ogóle to najlepiej spotykać się z kilkoma osobami naraz, ot tak, bez zobowiązań. No i wyrosło w "Wieczerniku"kilka "księżniczek", które trzeba było obskakiwać i służyć im, a które, jak to było w pewnym przypadku, przed podjęciem decyzji o ewentualnym zamążpójściu czy narzeczeństwie sprawdzały najpierw stan konta i portfela "oblubieńca". Ogólnie w tychże relacjach panował spory luz, a życie towarzyskie kwitło. Nie było dla nikogo problemem, jeśli młodzi mężczyźni i kobiety jechali na wakacje i np. para mieszana spała sobie w jednym namiocie... Rozmawiali oczywiście... no a poza tym to tylko jedną noc... Albo letnia konferencja. Upał. W przerwie nauczania towarzystwo mieszane pakuje się w samochody i pędzi na plażę, zrzucają z siebie ciuszki i opalają się. Potem gonią z powrotem na konferencję i pobożnie się modlą. A potem ci sami mężczyźni wychodzili do modlitwy z prośbą o uwolnienie od pożądliwości! Coś mi tu nie pasowało. Zdecydowanie nie chciałam takich relacji i oglądania braci w Panu w slipkach! Bywały i takie sytuacje, gdy jakiś mężczyzna przyszedł do kobiety i prosił ją, żeby ta uwolniła go, bo czuł się kontrolowany i manipulowany. Na tym przykładzie zobaczyłam jak nie utwierdzone w wierze niewiasty są kształtowane na modłę wieczernikową, jak stają się typowymi "produktami""Wieczernika", czyli kobietami silnymi, niezależnymi, manipulującymi innymi dla uzyskania osobistych korzyści, którym wmówiono, że mają jakieś tam namaszczenie albo że są "generałami wstawiennictwa". Niektóre z nich do dziś nie mogą sobie ułożyć prywatnego życia, bo mają zbyt wygórowane mniemanie o sobie i swoim posłannictwie, co jest "zasługą"wieczernikowego nauczania. Oczywiście często nauczano o przywództwie kobiet. Podkreślano szczególnie rolę Dobory albo Pryscylli (Dz 18,18.26). Ten drugi przykład był szczególnie "udany": Pryscylla była ważniejsza od Akwili, bo... była przed nim wymieniona! Takie było tłumaczenie.

Kilka słów o "misjach"wieczernikowych. Celowo piszę w cudzysłowie, bo z prawdziwymi misjami te wycieczki miały niewiele wspólnego. "Wieczernik"od zawsze próbował "iść dalej"na Wschód, gdyż uważano te tereny za duchową pustynię, bez Boga. Po latach dopiero dowiedziałam się, że w Rosji czy na Ukrainie, tak jak i w Polsce czy innych krajach, istnieją od dziesięcioleci stare, ewangeliczne zbory, gdzie Duch Boży tak potężnie działa, że "Wieczernikowi"nie idzie się z nimi równać. Ale my o tym wtedy nie wiedzieliśmy (przynajmniej ja). Zresztą jak "Wieczernik"nie znalazł poza granicami kraju nic podobnego do siebie, to uważano, że kompletnie nic duchowego tam nie ma. Stąd próby "zdobycia"Kijowa czy Petersburga. Był nawet wyjazd jednej osoby do Nigerii. Gdy czytam książki o misjonarzach to widzę jak bardzo położyli one swe życie dla ewangelii, ile cierpieli, ile przeszli trudów i upokorzeń. Jak patrzę na "misje"wieczernikowe, to myślę, że prawdziwi misjonarze w grobach się przewracają - jeśli można tak powiedzieć. Ktoś wysłany jakby "na zwiady"do Petersburga, wrócił stamtąd z zachętą, aby nie bać się tam jechać, bo... poziom życia tam podnosi się, jest coraz lepiej, coraz więcej samochodów na ulicach... Jak to słyszałam to myślałam sobie czy to jest zachęta do wyjazdu na misję, czy na wczasy? Posłano tam na 9 miesięcy dwie kobiety. I naprawdę nie wiem, na czym to miało polegać. Bo poza jakąś pracą z młodzieżą (czytaj: wtłaczaniu im wieczernikowych nauk), "misjonarki"miło i sympatycznie spędzały czas: zwiedzanie miasta, basen, koszykówka, spotkania towarzyskie... I to wszystko za pieniądze wieczernikowców, bo zrobiono dwie listy, żeby na nie wpłacać pieniądze dla "misjonarek", żeby jakoś przeżyły w tych "trudnych"warunkach. Po upływie wyznaczonego czasu nie miały ponoć za co wrócić, tak były spłukane, a celniczka na granicy wyraziła zdziwienie, że pierwszy raz w życiu widzi "misjonarkę"z tyloma kosmetykami. "Misje"gości u nas były podobne. Młodzi "misjonarze"zawiązywali przyjaźnie, udzielali się towarzysko i uczyli się języka polskiego.

Ponoć obecnie wycieczki zwane "misjami"przybrały kierunek na Izrael. Tam chyba odbywają się za to jakieś duchowe boje o okręgi niebieskie nad Ziemią Świętą. Jakby o Izrael nie można było modlić się w Polsce...

Dziwne były same sposoby wieczernikowych ewangelizacji. Wciąż miałam wrażenie, że wieczernikowcy wstydzą się ewangelii, bo ciągle wymyślali niestworzone strategie na jej głoszenie. Kiedyś zorganizowano spotkanie ewangelizacyjne w klubie studenckim. Ale żeby nie wystraszyć nikogo i żeby studenci dobrze się bawili, to gwiazdą był jakiś wirtuoz gitary elektrycznej z Nowej Zelandii. Ulotki na tę okazję były zatytułowane: "12 bobrów. Muzyka x 3, czyli 3 dni muzyki". Czekałam, kiedy ktoś powie, kim w ogóle jesteśmy i usłyszałam, że "szaloną grupą ludzi". Ktoś tam powiedział jakieś świadectwo, ale wszystko to było tak płytkie i światowe, że aż niesmaczne. A świadectwa wieczernikowców miały przeważnie mniej więcej następującą treść: "Byłam samotna, nikt mnie nie lubił, trafiłam do "Wieczernika", poznałam świetnych ludzi i teraz jest super". Koniec, kropka. Nieraz słyszałam tego typu "świadectwa nawrócenia"w "Wieczerniku". Chyba ludzie nawracali się po prostu na "Wieczernik", nie do Jezusa! Przyszłam też kiedyś na spotkanie grupy ewangelizacyjnej, bo chciałam się bardziej zaangażować. Właśnie omawiano nowy plan ewangelizacyjny. Czyli w skrócie - jak to zrobić, żeby nie zniechęcić ludzi do słuchania. I wymyślono, na czele z panią pastor, że najlepiej przebrać się w jakieś dziwne stroje, a do tego stawać pod balkonami i grać jakieś pieśni. A przebrać mieliśmy się za... Muminki!!! Była to pierwsza i ostatnia moja wizyta na grupie ewangelizacyjnej. Mam kilka ulotek ewangelizacyjnych z tego czasu. Oto treść niektórych: "Chcesz poznać samego siebie? Zrozumieć własne potrzeby? Uczyć się żyć z innymi samym sobą? Przyjdź... a odkryjesz słabe i mocne strony swojego temperamentu, nowe możliwości zdobycia przyjaciół, dobre spojrzenie na miłość i seks, jak kochać i być kochanym". Dalej jest wzmianka o zespołach grających muzykę hard core, rap i gospel, które miały występować. Inna ulotka: "Hej, hej, obudź się, najwyższy czas... proponujemy Ci odpoczynek i rozrywkę przy słuchaniu dobrej muzyki chrześcijańskiej i oglądaniu scenek teatralnych w wykonaniu młodych artystów...". I ulotka, która wzbudziła wiele kontrowersji, a pastor kieleckiego zboru KChWE zwrócił uwagę liderom "Wieczernika"na niestosowność używania takich śmieci, czego oni absolutnie nie widzieli. Oto treść: "G.... (tu niecenzuralne słowo na 5 liter) - siedzisz w nim po uszy. Jezus - zaryzykuj - zaproś Go do swego życia". Bez komentarza. Gwoździem programów ewangelizacyjnych był jednak wieczernikowy zespół "Rhema", grający tak ciężką i hałaśliwą muzykę, że nie dało się tego słuchać. Tego typu akcje miały więc przeważnie klimat rozrywkowy, okraszone były zaledwie elementami głoszenia ewangelii, a metody pochodziły prosto ze świata. Słuchacze mieli się nie nudzić i dobrze bawić.

Wszelkie wyjazdy poza Kielce lub spotkania towarzyskie były równie rozrywkowe. Szczególnie pamiętam wyjazd do Kudowy, gdzie piwo lało się strumieniami, a wolny czas spędzano przy bilardowym stole. Dopiero pod koniec pobytu tam zorganizowano spotkanie, na którym podsumowano zachowanie niektórych osób, bo ktoś z zewnątrz, z gości z innych wspólnot, chyba już nie wytrzymał i zwrócił uwagę, że coś jest nie tak. Młodzież lubiła się bawić i wykorzystywała do tego każdą okazję. Jak były spotkania sylwestrowe, to żeby nie było "światowo", w nowy rok wkraczano modlitwą, a potem... hulaj dusza, piekła nie ma! Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek... Najbardziej zadziwiało mnie, gdy tańczono czasem nawet przy tych samych pieśniach, które śpiewane były na uwielbieniu! Pamiętam jedno towarzyskie spotkanie - znudzone grono opowiadające dowcipy, wino, gadki o niczym... Wyszłam zdołowana.

Często podobnie luźny przebieg miały oficjalne spotkania, czy to niedzielne, czy jakieś wyjazdowe, wakacyjne. Brakowało niekiedy powagi, dużo za to było emocjonalności i płaczu. Przez jakiś czas niedzielne spotkania podzielone były na dwie części - jedną stanowiło nauczanie, a druga to było już właściwe spotkanie, zaczynające się uwielbieniem. Żeby dojść do siebie po pierwszej części, wymyślono przerwę na kawę, herbatę, ciasta, bo była do dyspozycji mała salka, gdzie można było to urządzić. Gdy przychodziła pora spotkania trudno było czasem zgonić towarzystwo z kawiarenki na uwielbienie. Jak już się wynurzyli to dojadali ciasta, dopijali kawkę, jednocześnie wznosząc głosy w modlitwie i śpiewie. Czasem można było widzieć w trakcie pieśni uniesioną w górę rękę, dzierżącą puszkę "coca coli". Potem jakiś najedzony młodzieniec rozwalał się jak w barze, nogi kładąc na krześle przed sobą... Luz blues... Bo wieczernikowcy lubili "łamać schematy", czyli mówiąc krótko - zachowywać się jak niewychowane, rozwydrzone dzieciaki. A jeśli komuś coś się nie podobało, mógł usłyszeć coś w stylu: "Co? Gorszy cię to? Religijny jesteś!". W przerwach na spotkaniach (lub po nich) lubiono też często załatwiać swoje interesy i tak np. ktoś rozkładał stolik z kosmetykami, którymi handlował, ktoś inny biegał z butami na sprzedaż... Jak na miejskim targowisku.

Samo uwielbienie zaś przybierało często formę "uwielbiania uwielbienia", czyli sprowadzało się np. do śpiewania wkoło jednej i tej samej pieśni, aż emocje pójdą w górę i wszyscy zaczną się kiwać we wszystkie strony jak pijani. Najlepiej jak uwielbienie było "czadowe"i "pałerowe", inaczej wiało nudą. Panował też jakiś dziwny zwyczaj wędrowania po całej sali, czyli kilka, kilkanaście osób snuło się w czasie śpiewania tak bez celu. Albo machano kolorowymi flagami przed nosami innych. To też chyba miało jakieś duchowe znaczenie... W wakacje zaś "Wieczernik"zamykał swe podwoje i była dwu- lub trzytygodniowa przerwa w spotkaniach, no bo lider też człowiek i musi odpocząć.

"Wieczernik"lubił naśladować to, co działo się za oceanem (np. Toronto) i często zadomawiały się u nas nowinki stamtąd. Były to na szczęście mody chwilowe, ale jednak. Np. na jakiejś konferencji uczestników opanował nagle "duch śmiechu". Oczywiście pojawiło się to z kimś z USA, ale zaraz znaleźli się naśladowcy. Ktoś zaczął się głośno śmiać i tak się to spodobało, że wszystkich, którzy chcieli zarazić się tym samym proszono do modlitwy z nałożeniem rąk. Za chwilę ryczała niemal cała sala. Nie wyszłam do modlitwy, mnie dla odmiany chciało się płakać i miałam ochotę uciec stamtąd jak najdalej. Przyplątało się też "rodzenie w duchu". Akcję zaczęła pani pastor, która pewnego dnia zaczęła wydawać z siebie dziwne dźwięki, zrobiła się czerwona na twarzy, stękała, jęczała i trzymała się za brzuch. To niby miało być wypełnianie się słowa z Listu do Galicjan 4,19. Znalazło się wielu chętnych, głównie dziewczyn, którzy chcieli to samo i kładziono na nich ręce, by też "rodzili w duchu". Mnie te manifestacje przerażały, a nie zachęcały, bo były po prostu upiorne! Kiedyś na spotkaniu jeden z liderów tarzał się po ziemi ze śmiechu razem z jednym z wieczernikowców.

Naśladowano też zachowania różnych gości odwiedzających "Wieczernik". Kiedyś przyjechał "prorok"z USA, który miał ogoloną głowę, to zaraz jakiś wieczenikowiec też się ogolił, bo "Pan mu to powiedział". Jak ktoś się chwiał w jakiś określony sposób przy modlitwie, to chwiało się tak samo pół sali. Jak ktoś inny zaczął wykonywać nad ludźmi dziwne ruchy rękami przy modlitwie, to wieczernikowcy za chwilę robili to samo.

Pamiętam też jednego gościa z Łodzi, lidera jakiejś miejscowej wspólnoty. Miał nam coś bardzo ważnego i ekscytującego do powiedzenia, a dotyczyło to jego pomysłu na rozsiewanie ewangelii. Wpadł na pomysł, aby nocami malować sprayem na murach cytaty biblijne itp. Przy okazji podzielił się, że doskonale wie, że jest to sprzeczne z prawem (znaczy mazanie sprayem po murach) i że można za to iść siedzieć, ale to tym bardziej go kręciło! Myślałam, że po takich zwierzeniach ktoś jednak zwróci mu uwagę, że nie jest to najlepszy pomysł i raczej antyświadectwo, ale liderzy tak się zachwycili pomysłowością wandala, że aż modlili się za niego (chyba nawet z nałożeniem rąk), żeby miał "jeszcze bardziej szalone pomysły dla Pana"!

W "Wieczerniku"lubiono też bardzo zajmować się diabłem i przeganianiem go z miejsca na miejsce. Uczono nas sposobów na diabła, żeby np. wyniósł się z naszego życia. Przypominam sobie wizytę siostry pani pastor, z USA oczywiście, gdzie wówczas też była pastorem, która dała nam następującą lekcję... Otóż mieliśmy sobie wyobrazić, że sadzamy diabła na krześle naprzeciwko nas i grożąc mu paluszkiem gadamy mu, że jest taki, siaki i owaki i że nie ma do nas prawa i ma iść sobie precz! Często śpiewaną piosenką była ta o treści: "Poszedłem, gdzie obóz ma wróg i zabrałem, co ukradł mi. On pod stopami jest. Żaden diabeł nie będzie deptał po mnie już". Przy tym tupało się głośno i wznosiło bojowe okrzyki, żeby diabelstwo sobie poszło. Po jakimś czasie te wojownicze, krzykliwe piosenki zaczęły mnie męczyć, a było ich wiele. Za dużo było w nich zbytniej pewności siebie, mocy swojego autorytetu, swojej siły, którą możemy pokonać zło, a za mało pokory i złożenia nadziei w Bogu.

Dowiedzieliśmy się też ciekawej rzeczy, że główna kwatera diabła w Polsce znajduje się... na Giewoncie! Bardzo poważnie poinformował nas o tym na jednym ze spotkań pewien lider. Bo na tej górze jest krzyż... Dziwię się, że do tej pory wieczernikowcy nie zorganizowali wyprawy na Giewont, nie rozmontowali stalowej konstrukcji i nie utworzyli tam bazy wypadowej dla celów ewangelizacji. Po takim odkryciu przebudzenie przyszłoby migiem! A tak męczą się do tej pory...

Wciąż prowadzona też była walka duchowa na przeróżnych poziomach i z przeróżnymi siłami nieczystymi. Wieczernikowym guru był (i chyba jest do tej pory) Rick Joyner. Ominęły mnie już konferencje z J.P. Jacksonem i Aną Mendez, ale nie żałuję. Jeszcze byłam w "Wieczerniku", kiedy odbyła się jakaś konferencja z Mendez. Z ciekawości pożyczyłam kasety, żeby posłuchać, ale nie dało się tego słuchać... Kobieta sprawiała wrażenie jakby sama potrzebowała pilnego uwolnienia, bo wydawała z siebie dziwne dźwięki i odgłosy, jakby coś ją męczyło.

Nie byłam też na wspomnianym wyżej Jacku Winterze, ale też słuchałam kaset. Oprócz rewelacji o papieżu, można było też doświadczyć tam "Ojcowskiego serca Boga"- jak to ładnie było nazwane. A polegało to na tym, że Winter przytulał wszystkich mocno, bo podobno takie przesłanie odebrał od Boga, żeby przez to okazać miłość... Niemal wszyscy garnęli się więc do przytulania, co miało ich wewnętrznie uzdrowić. Jakiś małżonek nie chciał za bardzo puścić żony do tego "uzdrowienia", to się na niego oburzyła i strasznie to przeżywała. Na spotkaniu tym dużo było mówione też o złotym pyle spadającym z nieba na wybranych Bożych i o złotych plombach. Pył oczywiście się pokazał (ktoś go tam ponoć widział), ale złotymi zębami nikt nie został "ubłogosławiony". Jednym z "cudów"pokonferencyjnych była wędrująca kołdra. Pewien z członków "Wieczernika"dzielił się później na spotkaniu świadectwem jakoby to kołdra sama go w nocy przykryła, bo on sobie nie przypomina, żeby ją na siebie naciągał. Oczywiście miało to wydźwięk głęboko duchowy. W czasie słuchaniu tych kaset płakałam, bo uświadomiłam sobie, jakimi bzdetami byli karmieni tam ludzie i było mi ich po prostu szkoda.

Jakimś cudem kilkoro wieczernikowców pojechało kiedyś na konferencję z Dawidem Wilkersonem, ale chyba tylko dlatego, że nie byli świadomi tego, co mogą usłyszeć. Dzielenie się wrażeniami zajęło im po powrocie... 5 minut! Padło między innymi takie zdanie: "Nie ze wszystkim się zgadzamy, ale coś ciekawego zawsze można było wziąć". Jak tu się zgadzać z Wilkersonem, skoro wyraźnie dał do zrozumienia słuchaczom, że w Stanach nie mają za bardzo co szukać duchowego, bo jest tam więcej zwiedzenia niż Ducha Bożego? To nie mogło się wieczernikowcom podobać.

Pod koniec mojego pobytu w "Wieczerniku"pojawił się pomysł na utworzenie grup "komandosów"do zdobywania terenów dla Pana. Miały one odwiedzać najbardziej "strategiczne"miejsca w Polsce (czyli najbardziej opanowane przez diabła) i przeganiać je stamtąd. Chyba były jakieś plany odwiedzenia Częstochowy, może Lichenia - nie pamiętam dokładnie. Dla "rozgrzewki"próbowano chyba zdobyć dla Pana kielecką katedrę. Znajoma z pracy widziała tam starszych wieczernikowych, jak kręcili się po świątyni i bardzo dziwnie zachowywali. Chyba nie byli tam po to, żeby się pomodlić... Były też plany wypraw na cmentarze, żeby i stamtąd wygnać złe duchy. Kiedy niedawno dzieliłam się tymi przykładami z siostrą z obecnej społeczności, w której jestem, a która przez wiele lat była głęboko zaangażowana w okultyzm, stwierdziła, że nie widzi różnicy między tym, co robiła kiedyś, zajmując się czarami a tym, co wyprawia "Wieczernik".

Przybywało na też "generałów wstawiennictwa"(a właściwie głównie "generałek"). A to wszystko w celu zdobywania miast dla Pana przez jakąś armię Joela. I znów posłużono się Starym Testamentem, a konkretnie wyrwanymi z kontekstu zdaniami z Księgi Joela. Jest tam mowa o bohaterach wdzierających się na mury, uderzaniu na miasto itp. (Joela 2). To niby wojownicy armii Pana mają tego dokonać. Ale jakby ktoś zadał sobie trochę trudu i przeczytał dokładnie całą tę księgę, od początku do końca, to widziałby wyraźnie, że nie o to tam chodzi. Ale najlepiej i najwygodniej przyjąć "na wiarę"to, co lider mówi niż rzecz zbadać.

Jakiś czas wcześniej czytałam książki "Zwiedzione chrześcijaństwo" i "Ameryka - nowy uczeń czarnoksiężnika" Hunta. Nie odnosiłam nic do "Wieczernika", bo niewiele widziałam, ale po pewnym czasie przypomniały mi się one i chciałam do nich wrócić. Ta druga pozycja była w bibliotece wieczernikowej, ale nie chciano mi jej wypożyczyć! Gdy prosiłam jednego lidera o sprowadzenie mi "Zwiedzionego...", nie chciał tego zrobić. Stwierdzono, że pozycje te nie są dla nas dobre do czytania, że liderzy nie zgadzają się z uwagami autora itp. Trochę się nie dziwię, bo we wstępie do "Zwiedzionego..."jest mowa o wieczernikowym "proroku"Augustynie Alcali, którego postawiono w jednym rzędzie z Kaszpirowskim! Nie chcę tu podkreślać roli tych książek ani oceniać poznania autora odnośnie pewnych kwestii, ale na pewno pozycje te, po ponownym przeczytaniu i porównaniu z "Wieczernikiem", na wiele rzeczy otworzyły mi oczy. Zaczęłam zastanawiać się, pytać, szukać...

Zauważyłam też, że nie wychodziłam ze spotkań zbudowana, ale bardziej zmęczona i z jakimś niedosytem. Czegoś mi brakowało. Długo zastanawiałam się, o co chodzi aż odkryłam, że po prostu byłam głodna! Umierałam z duchowego głodu! Ciągle kazania o relacjach, prorokowaniu, dziesięcinie, przebudzeniu, takich i śmakich armiach Pana... Brakowało mi żywego słowa, normalnego, z Biblii, bez przeduchowień i nadinterpretacji. Zatęskniłam za czystą ewangelią, której w "Wieczerniku"nie było! Zdrowego pokarmu poszukiwałam w tym czasie w Internecie, bo nie wiedziałam, gdzie się nakarmić. Nie biegałam na spotkania do zboru KChWE, bo dosyć nasłuchaliśmy się kazań o owcach, które wędrują od zagrody do zagrody i wszędzie im źle (znaczy: najlepiej zostań tam, gdzie jesteś, bo i tak nic lepszego nie znajdziesz). Nie chciałam, by mnie posądzano o nielojalność czy coś w tym stylu.

W międzyczasie dały u mnie znać o sobie jakieś stare sprawy z przeszłości. Pani pastor postanowiła udzielać mi indywidualnej pomocy duchowej. Zgodziłam się, sądząc, że może będziemy się razem modlić, pościć lub coś podobnego. Spotkania miały jednak formę przepytywanki z całego mojego życia, żeby ustalić, skąd problem się wziął, czyli gdzie jest jego korzeń. Miałam szczere chęci współpracy, ale naprawdę nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. To przypominało mi bardziej posiedzenia u psychoanalityka na kanapie niż chrześcijaństwo. Wychodziłam z tych spotkań w gorszym stanie niż jak przyszłam, bo ciągle nie umiałam znaleźć tego korzenia czy czegoś tam, co powodowało moje problemy. W końcu pani pastor, widząc, że nic ze mnie nie wyciągnie, obrażona stwierdziła, że jak nie chcę pomocy, to ona już się mną nie zajmuje. Z jednej strony odetchnęłam z ulgą, z drugiej było mi trochę wstyd, bo nagadała mi przy ludziach. Jedyne, co mi pozostało, co zresztą robiłam od dłuższego czasu, to było poszukiwanie Bożego oblicza i zwrócenie się o pomoc do Niego. Tak się złożyło, że czytałam pewnego dnia Ewangelię Jana, 9 rozdział, o uzdrowieniu ślepego od urodzenia. Przeczytałam 3 werset: "Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, lecz aby się na nim objawiły dzieła Boże". W jednej chwili, w jednym momencie miałam odpowiedź na moje wszystkie pytania odnośnie mojego położenia i tego, co się dzieje w moim życiu. Boże słowo uzdrowiło mnie natychmiast, niepotrzebne mi były do tego psychologiczne poszukiwania korzenia problemu! Zamknęłam Biblię, powiedziałam "Amen"i wiedziałam, że Bóg odpowiedział! Wydarzenie to pociągnęło za sobą dalsze studiowanie Biblii w celu szukania tam odpowiedzi na pozostałe pytania odnośnie mojego bycia w "Wieczerniku"itp. Wiedziałam, że jest to fundament, na którym mam się oprzeć, a nie jakieś wrażenia, przeczucia, sny, dobre rady innych. Zrobiłam sobie "rachunek sumienia"z całych 8 lat pobytu w "Wieczerniku", ustalałam, z Biblią w ręce, czy jestem nawrócona, czy pokutowałam, w co wierzę, kim jest dla mnie Jezus Chrystus i czy rzeczywiście Mu służę. Bardzo pomogła mi tu Ewangelia Jana. Potem przestudiowałam Dzieje Apostolskie i porównywałam to, co się tam działo z działaniami "Wieczernika". Wyszło zdecydowanie na niekorzyść "Wieczernika". W Dziejach widziałam Boże działanie, w "Wieczerniku"ludzkie wysiłki nakręcające na siłę przebudzenie i okłamywanie się, że to działa Duch Święty. Podjęcie decyzji o wyjściu z "Wieczernika"poprzedziły poza tym 3 dni postu i modlitwy.

2 lipca 2000 r. byłam na ostatnim spotkaniu w "Wieczerniku". Trudniej opuszczało mi się to miejsce niż Kk, ze względu na nawiązane relacje i przyjaźnie. Ale nie mogłam tam być dłużej za cenę prawdy. Wcześniej chciałam porozmawiać osobiście z liderami, żeby wyjaśnić, skąd taka decyzja, ale tak naprawdę tylko jeden z nich poświęcił mi trochę czasu i widać było, że mocno to przeżywa. Inny lider po prostu przyjął do wiadomości moje odejście, jeszcze inny nie chciał się ze mną spotkać, a pani pastor stwierdziła, że też nie chce ze mną rozmawiać, bo to by ją zraniło duchowo, a ona chce uniknąć niepotrzebnych rozterek. Właściwie może to i dobrze, że nikt nie przekonywał mnie do pozostania w "Wieczerniku", bo i po co? Ludzie "niepewni"nie byli tam potrzebni, co usłyszała moja koleżanka z pracy, Gosia, która, Bogu dzięki, 3 miesiące po mnie też opuściła "Wieczernik"! I wcale jej do tego nie namawiałam. Potem wyszło jeszcze jedno małżeństwo i mama jednego z małżonków. Poszliśmy do zboru KChWE, nie dlatego, że był lepszy, ale dlatego, że można tam było usłyszeć czystą ewangelię, bez śmieci. Poza tym "Wieczernik"zaczął mi przypominać młodzieżowy klub z sekcjami zainteresowań, a nie Kościół Jezusa Chrystusa. Miałam już dosyć chrześcijaństwa pełnego luzu, zabaw i żartów.

Ponieważ byłam zaangażowana w korektę "The Morning Star", nie chciałam zostawiać "na lodzie"redakcji i razem z Gosią w dalszym ciągu pomagałyśmy w sprawdzaniu czasopisma. Robiłam to nawet jeszcze po przeprowadzce do Świnoujścia w 2001 r. Coraz trudniej jednak było mi przyjmować "prawdy"zawarte w tym pisemku, nie zgadzałam się z wieloma nauczaniami tam zamieszczanymi. Postanowiłyśmy więc podziękować za współpracę. Napisałam, że nie chcę dalej tego czytać, bo treść zupełnie mi nie podchodzi i nic mnie nie buduje w tym piśmie, a podobają mi się jedynie kolorowe okładki. Redaktor naczelny zaś odpisał coś w stylu: "No cóż, nie wszystko jest dla wszystkich". Odebrałam to jako kolejny przykład zbyt wielkiego mniemania wieczernikowców o sobie i tego, że uważają się za tych, którzy mają lepszy wgląd w sprawy duchowe niż inni, przyziemni prostaczkowie. A pycha chodzi przed upadkiem...

Może ktoś zapytać, jak to się stało, że widząc tyle rzeczy, które mi się nie podobały, wytrzymałam tam tyle lat. Otóż nie widziałam tego wszystkiego od początku. Owszem, wielu rzeczy nie rozumiałam i zastanawiałam się nad nimi i byłam bardzo ostrożna we wchodzeniu w "nowe rzeczy", ale nie widziałam nic złego. Chyba żałuję jednego - że na bieżąco nie konfrontowałam moich wątpliwości z liderami, tylko sama próbowałam uporać się z tym, co mnie raziło i gorszyło. Ale postawa taka wynikała też stąd, że dosyć często była mowa o duchu religijnym, który boi się zmian albo o tym, że nie musimy rozumieć wszystkiego, co się dzieje, albo o owcach, które widzą gdzie indziej bardziej zielona trawkę i chcą jej skubnąć. To powodowało, że siedziało się w tym "Wieczerniku"w przekonaniu, że jak się czegoś nie rozumie, to znaczy, że się ma duchowe problemy lub blokady w umyśle i że i tak nie ma sensu iść gdzie indziej, bo problem i tak pójdzie z nami. Można się więc kisić w takim "Wieczerniku"do końca życia i kręcić wokół własnego ogona. Zresztą jedynym miejscem, do jakiego ewentualnie można było się udać w Kielcach był zbór KChWE, ale był on zawsze stawiany w złym świetle, jako skostniały i martwy, a pastor, z uwagi na przeciwstawianie się niektórym praktykom "Wieczernika", uważany był za "twardogłowego"i rzucającego kłody pod nogi pani pastor. Nie dziwię się więc, że ludzie siedzą w "Wieczerniku"i nie widzą alternatywy dla tej przeduchowionej i zwiedzionej społeczności, skoro wmówiono im, że inni są martwi, a życie jest tylko w "Wieczerniku". Albo po prostu boją się, że wrócą przez to do religijności i niejako cofną w "duchowym rozwoju". Teraz wiem, że jest to nieprawda! Nic takiego nie stało się w moim życiu, a wręcz przeciwnie. Wreszcie zaczęłam doświadczać prawdziwej wolności, poczułam, że stoję na skale, a nie na piasku, a Słowo Boże głęboko zapuściło korzenie w moim sercu.

Nie chcę twierdzić, że kompletnie wszystko było złe w "Wieczerniku". Mam świadomość tego, że ten tekst może zranić niejednego szczerego, oddanego Bogu członka "Wieczernika". Nie taki był mój zamiar. Chcę zakończyć zdaniem usłyszanym w "Wieczerniku", a które zapadło mi w pamięci: "Człowiek zwiedziony nie wie, że jest zwiedziony"- co daję do przemyślenia czytającym ten tekst.

Izabela Turtoń
Świnoujście, kwiecień 2004 r.
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.